![](https://static.wixstatic.com/media/accbe6_0a9477eae3d045aabd5e1183aac2ef20~mv2.jpg/v1/fill/w_980,h_735,al_c,q_85,usm_0.66_1.00_0.01,enc_auto/accbe6_0a9477eae3d045aabd5e1183aac2ef20~mv2.jpg)
Wracam, wspominając ten obraz, do czasu kursu nauczycielskiego Vedic Art® pierwszego stopnia. Choć nie jest wykluczone, że namalowałam go chwilę przed tym kursem. I chyba właśnie tak było. Nie pamiętam, co to miało być. Pamiętam, że był to już schyłek etapu malowania spirali w różnych odsłonach. Był to jeden z ostatnich trzech obrazów wykorzystujący spirale.
Miałam wtedy w głowie odmęty Kosmosu. Takie uczucie bycia w przestrzeni nieskończonej. Niemalże jak człowiek Pascalowski. Niemal, bo tamten czuł się zagubiony, mały i kruchy. Mnie podczas malowania tego obrazu nie towarzyszyło odczucie małości czy kruchości. Nie znaczy to, że czułam swoją wielkość. Nie, po prostu to nie było aspektem odczuwania. Istotą było raczej współodczuwanie tego wymiaru. Jakbym była elementem tego, co jest. I nie było to ani pozytywne, ani negatywne.
Z tym obrazem wiążą się chyba najbardziej moje przeżycia z koncertów mis o gongów. Przychodzi mi do głowy Ewunia Ripołowska i Małgosia Musioł. Dźwięki gongów wciągały mnie, wręcz zasysały w przestrzeń międzyplanetarną. A kto wie – może i międzygalaktyczną. Gdzieś. Daleko. Choć nie o odległość w kilometrach chodziło. Byłam bowiem gdzieś tam i jednocześnie przy sobie. Jakbym była nie do końca tym kimś, kim jestem. Jakby coś ze mnie zyskiwało inną jakość. Albo pozbywało się tej znanej tu, podczas ziemskiej przygody.
Wędrówka przez przestworza nie była cielesna, choć niewątpliwie tam byłam. Gdybym chciała to porównać do czegokolwiek, to przychodzi mi na myśl książka Na krawędzi Shirley MacLaine i jej podróże astralne.
Dominujący fiolet mógłby sugerować chłód i nieprzychylność tej przestrzeni, a jednak jedynie sugeruje, że owa przestrzeń nie jest w żaden sposób nacechowana. Ani pozytywnie, ani negatywnie. Po prostu jest. To z kolei nasuwa mi refleksję, że – jako ludzie – nadajemy rzeczywistości fizycznej więcej znaczeń niż ona w sobie ma. Mówimy o dobrej czy złej energii przedmiotów, miejsc czy ludzi. Przywiązujemy się do tych spostrzeżeń i próbujemy zmienić ową energię. A tak naprawdę to, co postrzegamy, jest tylko i wyłącznie o nas.
O mnie więc są te fiolety. Fiolety zadumy. Fiolety dystansu. Fiolety decyzji o odpowiedzialności za siebie.
Czy nam się to podoba, czy nie – my i tylko my jesteśmy za siebie odpowiedzialni. Nie da rady obciążyć tym kogoś innego. To dobra wiadomość. Stawia nas w pozycji dorosłego, który nie może chronić się za spódnicą mamy. Nie ma znaczenia, co nas spotkało, gdy byliśmy mali. Nie ma znaczenia, jak bardzo toksycznych partnerów mieliśmy. Nie ma znaczenia, w jak bardzo mobbingowe struktury w pracy wpadliśmy. Zawsze to jest nasza odpowiedzialność. Albo się na to godzimy, albo nie. I choć dziecko niewiele ma do powiedzenia, to w końcu wyrasta z lat dziecięcych i może podjąć decyzję o zmianie postrzegania tego, co się wydarzyło.
Nie mądrzę się. To dotyczy także i mnie. Każdy ma jakąś historię. Ja swoją też się jakiś czas zasłaniałam. Tak było wygodniej. Zrzucić na kogoś innego. Ale to do niczego nie prowadzi.
Zatem: dość. Moje życie jest tylko moje. Ja je kreuję. Ja o nim decyduję. Stąd te biało-czarno-złote postaci. Nie powiem, czym są. Usłyszałam już kilka pomysłów. I dobrze. Dla mnie są tym, czym są. Dla Ciebie mogą być czymś innym. Bo ten (i każdy inny) obraz będzie się odwoływał do tego, co żywe w każdym z nas. Zdradzę jedynie, że w tych postaciach jest dobro i zło (czymkolwiek jest dobro i zło). I jest blask. Blask rodem nie z tego świata. I blask ten jest wszędzie wokół nas. Jeśli tylko jesteśmy gotowi go ujrzeć.
Comments