Odzyskać siebie
- magicznaprzestrzen
- 23 mar
- 4 minut(y) czytania

Kiedyś się śmiałam, że potrzebujemy kogoś takiego jak trener osobisty. Że potrzebujemy coacha, który zada nam parę pytań.
Teraz sama jestem mentorką i trenerką. Posiadam dziesiątki różnych certyfikacji, a przede wszystkim sporo umiejętności, dzięki którym mogę pomóc innym. Co się zmieniło? Jak się stało, że od śmiechu przeszłam drogę do pomagania?
Zdałam sobie sprawę z tego, że – uogólniam oczywiście – staliśmy się bezradni. Straciliśmy kontakt z innymi w naszym rodzie. Rodziny wielopokoleniowe odeszły w zapomnienie. Pamiętam swoje dzieciństwo w domu dziadków. W całym starym, poniemieckim domu mieszkały rodziny składające się z trzech pokoleń. To było normalne. Zawsze znalazł się ktoś, kto miał chwilę czasu, którą mógł ci przeznaczyć. Zawsze można było przycupnąć cicho i posłuchać, o czym rozmawiają dorośli.
To „podsłuchiwanie” było chyba najlepsze. Można było się uczyć poprzez słuchanie. Jasne, to nie uchroniło przed błędami, przed wątpliwymi decyzjami, ale dało jakiś grunt. Jakiś szerszy ogląd. I takie poczucie, że – wprawdzie z boku i nie do końca legalnie – już wtedy, będąc dzieckiem, uczestniczy się w tak zwanym prawdziwym życiu.
A obecnie, gdy mieszkanie z dziadkami stało się rzadkością, gdy młodzi uciekają na tak zwane swoje, gdy tylko mogą, jakby czegoś brakuje... Brakuje poczucia wspólnoty rodowej.
I brakuje też poczucia małych wspólnot. W tym moim przedwojennym, poniemieckim, starym domu wszyscy się znaliśmy. Pamiętam, jak z młodszą ode mnie o sześć lat sąsiadką obierałyśmy ziemniaki, moja mama je tarła, a jej mama smażyła z nich placki – dla dwóch rodzin. Smakowało tak, jak już nigdy potem. Może będzie przesadą stwierdzenie, że wszystkie dzieciaki z tego podwórka miały po kilka rodzin, ale poczucie bezpieczeństwa było na wysokim poziomie. Z tego względu, że wszyscy się znaliśmy. Kobiety, pracując w ogrodach, rozmawiały ze sobą. Mężczyźni pili razem piwo. A dzieciaki hasały po łąkach.
W takim środowisku pójście w świat było chyba łatwiejsze o tyle, że miało się zaplecze emocjonalne, jak nie od rodziców, to od dziadków, jak nie od dziadków, to od ciotek etc. Owszem, pruski system w szkołach miał się wtedy lepiej i zdołał wielu z nas wpoić o wiele więcej kompleksów niż – w niektórych przypadkach można to sobie wyobrazić - ale czuło się, że ten dom jest. Ten dom, w którym toczyły się rozmowy.
I choć obserwuję, że obecnie młodzi ludzie nie mają takich blokad jak my mieliśmy, posiadają większą swobodę komunikowania granic i otwartość na świat, to jednak brakuje im czegoś, co z kolei mieliśmy my. A mieliśmy przestrzeń na doświadczanie. Na uczenie się na swoich błędach. Rodzice za ans załatwiali niewiele. Wielu moich rówieśników szło do szkoły z kluczem na szyi. Do domu wracaliśmy samodzielnie. Lekcje odrabialiśmy sami. A jak nie odrobiliśmy – dostawaliśmy odpowiednie oceny. Nikt nie szedł do dyrektora szkoły bronić utraconego z powodu uwagi honoru dzieciaka. Rozbijaliśmy sobie kolana.
A – co najważniejsze – te decyzje podejmowaliśmy sami. I sami ponosiliśmy ich konsekwencje.
Co się zmieniło i kiedy? To, że wszystko przyspieszyło, to jedno. Niektórzy z nas nie nadążają i nie ma w tym nic złego. Oddalamy się od siebie. Gdzieś między palcami przecieka czas, który jeszcze dziesięć lat temu przeznaczaliśmy na pielęgnowanie relacji. Myślę, że pytanie: co się zmieniło jest pytaniem źle zadanym. Powinno brzmieć: CO ZMIENIŁAŚ?
Bo choć chętnie zrzucilibyśmy winę na czynnik zewnętrzny, to tak naprawdę decyzja zawsze należy do nas. Nawet jeśli okoliczności są niesprzyjające, to my decydujemy, czy im ulegniemy, czy nie. Fakt, że łatwiej i wygodniej jest ulec wcale nas nie usprawiedliwia. Tłumaczy jedynie nasze lenistwo, niedbalstwo, naszą słabość. Niestety.
I taka postawa prowadzi nas do tego, że przestajemy rozumieć siebie. Przestajemy czuć, co tak naprawdę jest ważne. Gubimy gdzieś sens i cel życia. I to, co budziło moją wesołość onegdaj w którymś momencie stało się moim udziałem.
Gdy uderzanie głową w mur starego systemu doprowadziło do guzów na czole, a nie oczekiwanych zmian pod postacią wyłomów, otrząsnęłam się. Nie trafiłam w chwilach poprzedzających ten moment do terapeuty, psychologa, coacha tylko dlatego że od zawsze tak naprawdę miałam poczucie, że sama odpowiadam za siebie. Wygrzebywałam się z tego kilka lat. Metodą prób i błędów przekopywałam się przez techniki, metody, teorie. To jest proces długotrwały. I nie zawsze przynoszący oczekiwane skutki. Zmierzenie się ze sobą, ze swoimi demonami łatwe nie jest.
I dlatego pomoc coacha, trenera, mentora jest zasadna. Jest zasadna, gdy się nie ma pomysłu, jak samemu wygrzebać się z tego miejsca, w którym się z niewiadomego czy wiadomego powodu znaleźliśmy. Już się nie śmieję z tego, że potrzebujemy takiej pomocy drugiej osoby. Osoby, która wie trochę więcej, która była w tym miejscu, w którym my teraz jesteśmy. Osoby, która zada odpowiednie pytania.
Pozwoliliśmy sobie odejść od siebie samych. Pozwoliliśmy sobie na zgubienie siebie. Pozwoliliśmy oddać władzę nad sobą wstydowi, strachowi, żalowi.
Czas najwyższy odebrać, co swoje. Odzyskać siebie. Zrzucić z pleców płaszcz lęku, pretensji, wstydu. Czas się wyprostować. I poczuć w sercu radość. Poczuć miłość. Poczuć, że jesteśmy kimś więcej niż nam się dotąd wydawało.
I jeśli ma w tym pomóc druga osoba, to dlaczego nie? Dlaczego nie otworzyć się na pomoc kogoś, kto jest kilka kroków dalej? Często łatwiej znaleźć nam mądrość w drugim człowieku. I – póki nie odzyskamy połączenia ze sobą – to normalne. Potem... potem sami stajemy się jej źródłem...
Comments