Potrzeba oddechu. Takiego do głębi jestestwa. Oddechu zasilającego nie tylko płuca, ale cały organizm. Zasilającego ducha.
Ta potrzeba oddechu większego niż zwykle pojawia się, gdy o czymś się w tak zwanej codzienności zapomni. Gdy coś się zaniedba. Gdy zaniecha się czegoś.
U mnie ta potrzeba objawia się wewnętrznym imperatywem porządków domowych. Robię je wtedy z poczuciem sprzątania nie tylko fizycznej przestrzeni wokół siebie, ale i emocjonalnej a także duchowej.
Cztery razy w roku, w okolicy przesilenia letniego i zimowego oraz równonocy wiosennej i jesiennej czuję potrzebę zrobienia większych porządków, wprowadzenia zmian, zrobienia miejsca na nowe. Nowe nie tylko fizycznie, ale i emocjonalnie, mentalnie, duchowo.
Jesienne porządki robiłam w związku z rozpoczęciem roku szkolnego, czyli trochę wyprzedzając jesień kalendarzową. Miało to wymiar praktyczny – żeby wszystko, co jest potrzebne do pracy, było przygotowane. Te porządki czasem, choć nie zawsze przeradzały się w większe niż tylko związane z pracą. Bo oto przychodziło do głowy, żeby sprawdzić garderobę – i wielka zadyma w garderobach gotowa;). Letnie porządki z kolei robiłam w celu oczyszczenia przestrzeni z rzeczy związanymi z pracą w szkole. Rozpoczęcie wakacji w nowej, odświeżonej mentalnie przestrzeni dawało mi poczucie świeżości i ulgi. Wiosenne i zimowe związane były ze świętami, łączyły się z nimi, ale były od dłuższego czasu czymś więcej. Zimą – wejściem w czas spowolnienia, czytania książek przy kominku, rozkoszowania się zapachem świec, cynamonu i pomarańczy. Wiosenne zaś stanowiły swoistą granicę między tym, co domowe, a tym, co zewnętrzne. Porządki w domu dawały przepustkę do tego, by teraz zająć się ogrodem.
Piszę o tych porządkach, ale to nie znaczy, że absolutnie zawsze mam w domu błysk. To zupełnie nie o tym. Chodzi w nich zawsze o jakiś psychologiczny proces. O uporanie się ze starym, o robienie miejsce na nowe, o uporządkowanie w sobie tego, co się dzieje w życiu, o odświeżenie, o nowe spojrzenie. O powietrze.
Czasem też jest tak, że mamy porządek w jednej dziedzinie życia, w drugiej, a w innej – katastrofa. Jak (czasami) w domu – w trzech pomieszczeniach porządek, w czwartym – klękajcie narody... Pamiętam jedną szufladę w moim rodzinnym domu. Szufladę w stole kuchennym. Czego tam nie było... Nożyczki, w tym i te niesprawne, gumki, sznurówki, zabłąkany śrubokręt, znaczki pocztowe, pierścionek odpustowy... Szuflada była przepełniona po brzegi, a znalezienie w niej czegoś graniczyło z cudem. Była fascynująca i obmierzła zarazem.
W moim domu – nie wiedzieć kiedy – zrobiło się coś dziwnego z jednym pokojem. Taki niby gościnny, niby nie wiadomo jaki... Bez konkretnego zadania. Niczyj i nijaki. I gdy nie wiemy, co zrobić z jakąś rzeczą – ląduje ona w tym właśnie pokoju. Rok temu do tego radosnego grona dołączyły meble z zamkniętego gabinetu. Katastrofa przestrzenna, estetyczna i metafizyczna.
Chcąc tydzień czy dwa tygodnie temu wprowadzić nieco ładu w tę przestrzeń, wywołałam malowanie. Dokończenie brakujących drobiazgów. I oczyszczenie z rzeczy, które nie są już potrzebne. Już jest lżej, choć proces jest w toku.
Nie sam remont jednak jest ważny, a to, czym on tak naprawdę jest. Do jakich refleksji dotyczących mojego życia prowadzi. Gdzie robię porządek. Z czym się żegnam. Czego już więcej nie chcę. I na co robię przestrzeń.
Czasem jest to żmudny proces odkrywania kolejnych warstw, obnażania swoich oczekiwań, przyzwyczajeń, ograniczeń. Wymaga odwagi spojrzenia sobie w oczy i przyznania się do jakiegoś braku, jakiejś ułomności, jakiejś słabości. Przyznania się do błędu.
A przecież błąd nie jest niczym strasznym. Mało tego, błąd może być błogosławieństwem. O ile tylko go zauważymy. I zechcemy naprawić.
Comments