Książki w ostatnim czasie robią ze mną, co chcą. Niby było tak zawsze, że ulegałam urokowi opowieści, zżywałam się z bohaterami, zarywałam noce, traciłam wzrok, czytając w wannie - żeby sparafrazować słowa piosenki - że nie wspomnę o przedkładaniu ich nad wszelakie prace domowe w okresie szkolnym. Potrafiłam dostać gorączki podczas lektury książki o bibliotekach... Przeczytać cykl książek od nowa po zakończeniu ostatniego tomu... To w sumie nic dziwnego.
Ostatnio jednak dzieje się coś... A nawet COŚ. Wszystko, absolutnie wszystko, co czytam, sprawia, że czuję, jakby te literki poskładane w całość puszczały do mnie oko... Jakby uśmiechały się poufale... Jakby poklepywały mnie poufale po ramieniu...
Nie będzie tytułów dzisiaj. To nie piątkowe polecajki. Ale dzieje się tak. Posłuchaj...
Książka A. Delikatna, lekka, taka, co to niby wszystko od niechcenia... Znasz ten typ? No więc taka książeczka, a nawet książunia, sprawia, że chce mi się parzyć kawę (za którą nie przepadam, ale lubię zapach i kojarzy mi się z czymś wyjątkowym) i serwować ją w srebrnej zastawie. Chce mi się teraz, natychmiast, już (za pieniądze nie wiem skąd) urządzić taras tak pięknie, delikatnie i zwiewnie. Wykpiła mnie. Ta książka. Wpadłam w trans wizualizowania cudnej przestrzeni. I nagle się skończyła. Tak po prostu. Bez ostrzeżenia. Myk i nie ma więcej. Zajrzałam za okładkę. Nie było dodatku, suplementu, post pcriptum. Nic. Radź sobie, kobieto, dalej sama...
Książka B. Właściwie nie wiesz, jaka jest. Okładka różowa. Czytasz wstęp - odwołania do badań, historii, kultury. Zapominasz o okładce. Kolejny rozdział - nawiązania do kultury popularnej z takiej półki średniej. Ale w sposób intrygujący. Kolejnego dnia powtórka - różowa okładka, kultura popularna i nagle bum... filozofia, opactwa średniowieczne, sacrum... Naprawdę, jaką jest ta książka, nie wie nikt, żeby kolejną piosenkę sparafrazować. Skoki nastrojów, jakie mi towarzyszą podczas lektury, są takie, że chodzę jak na lekkim haju...
Książka C. Licho wie. Cichociemna taka. Ani to wygląda, ani poręczne nie jest... Czytam. 10 stron, 20... E tam, taka sobie. Przekombinowana. Ale nie poddaję się. 57 strona. Obuchem w łeb. Że nie wyglądam, tak? Że nie jestem poręczna, tak? Bum, bum, bum!!! Tak mi przyłożyła, że zapomniałam oddychać. Efekt WOW to nic z tym, co mi ta książka zrobiła. I tak było do końca... Nie ocenię więcej książki po okładce. Ani po poręczności. Ani po pierwszych 56 stronach.
Książka D. Cienka, miękka okładka, klejona. Podręcznik. Nudy, prawda? No więc za każdym razem odkrywam w niej coś innego. Akapity się powiekszają. Moje zakreślenia zaczynają tworzyć tło. Podręcznik? Serio? Tak o mnie myślałaś, pyta książka? Że niby jestem gorszym sortem? Tak? To masz! Bum. Kolejny cytat z księgi mądrości... Żeby nie myliły mi się treści do egzaminu z tymi, które chcę wykorzystać do postów, zaczynam stosować drugi rodzaj oznaczeń - wykrzykniki na marginesach.
Książka E. Fajna jest. Widać, że zna swoją wartość. Kto wie, może to tylko okładka... A w środku niewiele. Boję się rozczarować. Chcę, żeby była dobra. Taka, jak wygląda. I boję się... A ona otacza mnie zapachami, obrazami, dotykiem niemal. Spomiędzy wersów wyłaniają się nie wypowiedziane zdania. Te wypowiedziane nabierają wieloznaczności. Zatrzymuję się i wracam do poprzednich akapitów, a tam... A tam pojawiają się nowe zdania, których wcześniej nie było. Sklepy cynamonowe literatury... Wieloznaczności zakwitają, gdy tylko spojrzę pod innym kątem. Książka mnie mami. Oszukuje. Bawi się mną. Uwodzi. Może i drwi. Papier pod opuszkami palców daje się poczuć jak jedwab. Ta książka pachnie. Jest jak człowiek. A nawet więcej. Szelest przekładanych kartek przywodzi na myśl skrzydła anioła. Nie chcę jej kończyć. Boję się, że spadnę z nieba na bruk...
Comments