Już stoicy starożytni powiadali, że popadanie w skrajne emocje do niczego dobrego nie prowadzi. Źle jest wpadać w rozpacz i niedobrze - w euforię. Obie przysłaniają obiektywny ogląd rzeczywistości. Gdy ogarnia nas rozpacz (choć właściwie należałoby powiedzieć: gdy pozwalamy sobie na rozpacz), nie dostrzegamy rozwiązań, nie widzimy szans, nie dociera do nas żadne pozytywne rozwiązanie. I - choć może się to wydawać paradoksalne - gdy pozwalamy, by uniosła nas euforia, także tracimy kontakt z rzeczywistością.
Wczoraj czułam się jak na środkach wspomagających. Nie dość, że z własnej woli pracowałam jak oszalała nie tylko cały dzień, ale jeszcze i wieczór, to pomysły furkotały mi w głowie, jakby ktoś spuścił je z uwięzi. Absolutnie wszystko, co wyszło spod moich palców (albowiem wyniki pracy musiały zostać zapisane), wydawało mi się tak odkrywcze, że byłam zachwycona sobą tak, jak nigdy dotąd. Ten stan doprowadził mnie do tego, że nie mogłam zasnąć pomimo sporego zmęczenia.
Niestety, okazało się także, że na fali uniesienia popełniłam poważny błąd i dopiero się okaże, jakie będą tego skutki. Tak to jest, że tracimy wtedy uważność. Nie jesteśmy tu i teraz. Dajemy się porwać emocjom, pofrunąć na fali. Fakt, że stan euforyczny jest miły, wcale nie nie rozgrzesza;).
Uważność, spokój dają wgląd, dają komfort, że wszystko, co robimy, jest sensowne, spójne, logiczne. Euforia daje zapał, energię. Ale może (choć nie musi oczywiście) zaowocować błędami, czasem poważnymi, które mogą być trudne do odkręcenia.
Jednak wcale się nie potępiam, wcale nie krytykuję. Obserwowałam się cały dzień, choć często z niewielkim natężeniem, i mam ciekawe wnioski. Otóż przypomniałam sobie, jak bardzo lubię się bawić. Bawić kreowaniem, wymyślaniem, opisywaniem tego, co w szalonym natchnieniu przychodzi do głowy. Doświadczanie niepohamowanej energii twórczej dało mi poczucie bycia niemal u samego jej źródła. To tak, jakby dotrzeć do sedna Istoty, sedna Wszystkiego. Czerpanie garściami z krystalicznie czystej krynicy sprawiło, że czułam się odświeżona jak po kąpieli w Praźródle.
Wiem, że słowa te mogą się wydać górnolotne, ale tak się czułam. Nie nadążałam notować tego wszystkiego, co otwierało się przede mną przejrzystymi kartami. W stanie absolutnej pewności, że oto dotarłam do sedna swojego potencjału, nie zdążyłam pomyśleć, że to się przecież skończy.
Po tym zachwycającym doświadczeniu dzień kolejny wydaje się niemal szary i bezbarwny. Nudny prawie. To, co się dzieje - a wcale mało się nie dzieje - wydaje się pozbawione barw. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że tak nie jest, ale w zderzeniu z euforycznym stanem z wczoraj czuję się lekko zasmucona, przygaszona.
Oto właśnie negatywne skutki skrajnych emocji. O tym mówili stoicy. Jak się rozbujasz w którąkolwiek stronę, powrót do normalności jest przykry. A przecież tak bardzo lubię tę swoją normalność. Tak bardzo ją cenię.
Pytanie brzmi, czy warto przeznaczyć dzień po euforii na straty i ją przeżyć? Czy może jednak nie mieć smutnego, wyjałowionego dnia, ale nie przeżyć stanu zachwytu wszystkim, w tym - sobą?
Comments